środa, 24 października 2012

Snow is coming.

     2 miesiące i 9 dni. Chodzę bez kul po domu. Jeżdżę oficjalnie samochodem (tata: "To nie do wiary! Ty jeździsz!"), dojeżdżam pociągiem na uczelnię (i tu wielki ukłon dla niskopodłogowych Kolei Śląskich), urządzam sobie intensywne chody o jednej kuli (4km przy maksymalnej prędkości, równym tempem, nordic walking dla kaleki) i mam rehabilitanta!
    Przy ogromnej pomocy mamy, która znalazła mi rehabilitanta (prywatnie, ale po znajomości) zaczęłam ćwiczyć. Pan jest bardzo miły, znający się na rzeczy i delikatny. Dodam, że również przystojny. Na początku sprawdził, czy mam równej długości nogi (!), bo przy tego typu złamaniach często jedna jest o kilka mm krótsza, co kończy się utykaniem do końca życia. Na całe szczęście wszystko u mnie w porządku, odetchnęłam z wielką ulgą. Później posprawdzał co "działa" a co nie i na tej podstawie zaczęliśmy ćwiczyć te   niesprawne elementy. Pokazał mi też ćwiczenia które mam wykonywać codziennie w domu. Zaczynamy od rozciagania ścięgien, żeby uzyskać pełną ruchomość stawów. Podstawowa zasada: mam nie przesadzać!
      Rehabilitacja dała mi dużą nadzieję, na szybszy powrót do aktywnego życia. Zwłaszcza, ze nadchodzi zima (w najbliższy weekend ma sypnąć śniegiem), a mi naprawdę marzą się narty... Jedną z dziwnych rzeczy z jaką się zetknęłam są moje sny w przeciągu ostatnich 2 miesięcy. Praktycznie codziennie skacze w nich na nartach, jeżdżę na longboardzie, pływam na wakeboardzie, zaczęłam nawet lunatykować, co nie zdarzało mi się od czasów dzieciństwa. Mama tłumaczy to moimi podświadomymi pragnieniami.
   Nie mogę doczekać się dnia kiedy stanę na nartach. A ten dzień jest coraz bliżej...

poniedziałek, 15 października 2012

New skills.

                 Dokładnie dziś mijają 2 miesiące od mojego wypadku. Właśnie wróciłam z Ostrawy, jestem zmęczona i szczęśliwa. Ostatnie dwa tygodnie przyniosły mi wiele nowego. Po  pierwsze chodzę już o jednej kuli i wierzcie mi, wiele rzeczy da się przenieść w zębach, pod pachą czy w plecaku, ale nie kubek z kawą! Jestem szczęśliwa pijąc kawę w fajnym fotelu w salonie, a nie na stołku w kuchni :)
               Po drugie byłam na kolejnej wizycie kontrolnej u lekarza i z jednej strony jestem zadowolona (dostałam pozwolenie na chodzenie na basen), z drugiej bardzo rozczarowana, bo nie skierował mnie na RTG, twierdząc że jeszcze za wcześnie na zrost kości. Dostałam za to skierowanie na rehabilitacje, żeby rozćwiczyć staw kolanowy, bo nie mam w nim pełnego zgięcia i wyprostowania. Z dopiskiem "pilne!". Udałam się więc do ośrodka rehabilitacji. Pani owszem, może mnie zapisać. Na kwiecień. Paradoks polskiej służby zdrowia. Przysługuje mi rehabilitacja, z której i tak nie skorzystam, bo po takim czasie to nie będzie mi już potrzebna...
              Wracając do basenu, super sprawa. Siadam na brzegu, zsuwam się do wody i śmigam. Chora noga trochę gorzej działa, ale działa, mięśnie pracują. Muszę znaleźć ochotników którzy będą mi towarzyszyć, bo po pływaniu trzeba mnie "wyłowić" z wody, boję się korzystać z drabinki.
              Kolejna nowość: jeżdżę autem. Ojciec nic nie wie, bardzo go to stresuje, tymczasem zasuwam bez przeszkód. Pedał sprzęgła w moim samochodzie działa jak w traktorze, ale odkryłam, że nie mam z tym problemów. Póki co muszę się jedynie ukrywać przed rodziną, dla której 6 miesięcy to 6 miesięcy i nie ma bata na wcześniejsze ozdrowienie.
              I wisienka na torcie: chodzę po domu bez kul. przeszkadzają mi albo o nich zapominam. Kuśtykam oczywiście i chodzę jak ingwin (nie zginam złamanej nogi w kolanie), ale 'przemieszczam się' z punktu A do punktu B o WŁASNYCH siłach.
              Odwiedziłam dziś w Czechach sklep z longboardami. Przepiękne. Upatrzyłam sobie jeden. Wrócę po niego na wiosnę. Żałuje tylko, że nie mogłam go wypróbować.

wtorek, 2 października 2012

Small steps.

    Jest jedna (no nie tylko jedna) cecha, której mi wyjątkowo brakuje. Cierpliwość. Średnio raz na dwa dni wściekam się na beznadziejność sytuacji i żóóóółwieeeee tempo poprawy. Od razu myślę o tym czego nie mam. Wszystkie eventy, które mnie omijają, zbliżający się sezon ski, w którym nie wezmę udziału, a nawet uczelnia, gdzie właśnie zaczęły się zajęcia. Na szczęście udało mi się załatwić indywidualny tok nauczania w tym semestrze (od razu przypominają mi się słowa lekarza "na pani miejscu to bym wziął roczny urlop dziekański, bo nie da pani rady"), dogadałam się z promotorem.
    W poszukiwaniu mojego wewnętrznego zen (założyłam bloga) świętuje swoje małe sukcesy, każdy kroczek, "nową" umiejętność. Na początku było to wstanie ze szpitalnego łóżka, pierwszy krok, pierwszy spacer o kulach, później ubranie buta (naprawdę jest niemożliwe przy wyciągniętej na prosto nodze!), kąpiel w wannie, schodzenie po schodach (z kimś) w czasie zamykającym się w 5minutach, spacery po osiedlu i wreszcie najnowsze osiągnięcia: obciążanie złamanej nogi i chodzenie po domu o jednej kuli.
   Nie lubię uwięzienia w domu. Siedzimy razem z psem. Muszę puszczać głośno muzykę, żeby zagłuszyć jego piszczące dopraszanie się o spacer. Ewidentnie nie rozumie słowa "złamana". Czekamy oboje na któregoś z domowników, który nas wyprowadzi.
   Bardzo brakuje mi sportu. Nawet biegania i basenu. Codziennie spoglądam na moje narty i longboard. Jestem zdeterminowana, żeby w tym sezonie na nich stanąć (nartach, longboard zostawiam na przyszłe lato)...
   

poniedziałek, 1 października 2012

Forget it.

    W tydzień po tym kiedy wypuścili mnie ze szpitala miałam stawić się na wizytę kontrolną. Powrót do domu był dla mnie krokiem do przodu. Ciągle byłam obolała, słabo mobilna (kule) i zasypiałam na ciężkich dragach, ale przynajmniej w swoim łóżku.
    Pojawiły się też pewne problemy techniczne. Z toalety musiałam korzystać przy otwartych drzwiach (kibelek mały, a noga nie chciała się zginać z powodu skurczonych mięśni, więc się nie mieściłam), o kąpieli w wannie nie było mowy, więc ceremonia mycia składała się z dziesięciu ręczników, pięciu misek i powodzi na podłodze. Zaliczałam nieprzespane noce, gorączki.
    Liczyłam (głupia), że wizyta u lekarza doda mi otuchy i pozwoli ustalić jakiś plan działania, na którego szczycie miał świecić wielki neon "powrót do pełni sprawności". Lekarz okazał się chamem, który na dźwięk słów "sporty ekstremalne" parsknął śmiechem i skwitował "Niech pani zapomni". Aktywność jakakolwiek? Nie prędzej niż za rok. Prowadzenie samochodu? Za 5 miesięcy minimum. Wspaniałomyślnie zasugerował, żebym zajęła się życiem, a nie głupotami. Z obrzydzeniem wypowiedział się na temat moich tatuaży, przepisał zastrzyki (ani słowa o rehabilitacji, diecie, zaleceniach) i powiedział "Proszę przyjść za miesiąc, MOŻE coś się zacznie zrastać, chociaż wątpię. Takie złamania nieraz wcale się nie chcą zrastać". Wyszłam ze łzami w oczach.
   Ściągnięto mi szwy, wróciłam do domu. Podróż na 3-cie piętro w budynku bez windy bezcenna. Zapomniałam wspomnieć, że przy operacji straciłam dużo krwi, nie zgodziłam się na transfuzję i każdy wysiłek kończył się zawrotami głowy i omdleniami. Początkowo wdrapanie się na górę do domu (z pomocą kogoś oczywiście) zabierało mniej więcej pół godziny. Do tego psychiczny upadek, po tym co usłyszałam w szpitalu sprawiły, że przez chwilę uwierzyłam, że to już koniec.
   Z pomocą przyszedł mój chłopak, motywując mnie, każąc się postawić, ustalić cel i dążyć do niego pomimo wszystko, nie poddawać się. Znaleźliśmy w Internecie informacje o produktach wskazanych i odradzanych w odżywianiu przy takich urazach (np. czy wiedzieliście, że szpinak, kawa, herbata czy żółte sery wypłukują wapń z organizmu?). Udaliśmy się do apteki po informacje na temat suplementów wspomagających zrastanie się kości. I tak zaopatrzyłam się w chelatowane wapno z wit. D3, bardzo przydatne w rekonwalescencji po takich urazach (o czym pan doktor nie wspomniał nawet słowem). Każdy dzień rozpoczynam od ćwiczeń rozciągających (obecnie noga w kolanie zgina mi się o więcej niż 90 stopni).
      Przeczytałam ostatnio artykuł o Marku Spencerze (troszkę ekstremalny przykład), człowieku, który stracił połowę ciała, któremu lekarze nie dawali szans na normalne funkcjonowanie w społeczeństwie, a który zdobył Kilimandżaro. Siła woli też jest lekarstwem.
link do artykułu

niedziela, 30 września 2012

And it all started (or stopped)

       Wszystko zaczęło się 6 tygodni temu kiedy złamałam nogę jeżdżąc na longboardzie. Pierwszy raz w życiu coś złamałam, w sumie byłam z siebie dumna i postanowiłam dzielnie to znosić i stawić czoła sytuacji. Szybko się okazało, że nie jest to takie proste.
      Po pierwsze dlatego, że spotkało mnie skomplikowane złamanie kości udowej z przemieszczeniem i wymagało leczenia operacyjnego. Było ciężko, ekstremalnie boleśnie, ale przetrzymałam.
      Po drugie zamontowali mi wewnątrz kości na jej całej długości 40-centymetrowy tytanowy pręt, który dodatkowo skręcili śrubami.  Pomyślałam: okej, ludzie żyją z gorszymi rzeczami w sobie, tasiemce, pozostałości swojego brata bliźniaka, którego wchłonęli częściowo w życiu płodowym, połknięte klocki lego...
      Po trzecie, uświadomiono mi, że przez długi czas nie będę mieć życia jakie do tej pory miałam, czyli  aktywności, sportu, ruchu, wyjazdów, wycieczek, wyjść, imprez, spotkań, adrenaliny, życia, które krotko mówiąc było dla mnie wszystkim.
     Największym ciosem była dla mnie jednak wiadomość, że samodzielnie chodzić zacznę aż za 3-4 miesiące...
     Założyłam bloga, po to, żeby udowodnić sobie i innym, że moje życie się nie zawaliło, że jestem w stanie to znieść i wrócić do tego co miałam, skakać na nartach, jeździć na longboardzie i tańczyć do rana na weselu ciotki Zosi. Wrócić silniejsza.  be back soon